Terminator: Ocalenie
Później przyszła pora na sequel, który choć w wielu kwestiach stanowił absolutne przeciwieństwo poprzednika – przy monstrualnym bowiem budżecie James Cameron mógł sobie pozwolić na korzystanie z absolutnych nowinek czarodziejów od światła i ognia – to jednak pozostawał spójny i znalazł uznanie nie tylko w oczach „niedzielnych” kinomanów, ale także miłośników pierwszej odsłony serii.
Niestety, jednak to pieniądze rządzą światem, a już z pewnością światem kina, i po latach doczekaliśmy się trzeciej odsłony, której jedynym związkiem z przeszłością był Arnold Schwarzenegger, przymierzający się już wtedy do roli gubernatora Kalifornii. Największą słabością jednak tej odsłony była jej fabularna niezborność, wręcz bezsens, wypaczający serię i niepozwalający w sposób nieobrażający inteligencji powiązać ją z poprzedniczkami.
Świat jednak nie zmienił swej natury i po dobrych wynikach box-office’u przyszła pora n
a serial osadzony w świecie terminatora, a następnie czwartą odsłonę serii. Nie miejmy jednak złudzeń – poza cyborgami-zabójcami nie ma ona właściwie już nic wspólnego z przeszłością – James Cameron odżegnywał się jakichkolwiek związków z „czwórką”, zabrakło Arniego (abstrahując od jednego epizodu). Ale nade wszystko zabrakło pomysłu.
Fabuła najnowszej odsłony serii obraca się wokół osoby, a jakże Johna Connora, który osiągnął w końcu dorosłość i dojrzałość, by pełnić rolę, do której był wychowywany od poczęcia – wojownika, skutecznie dającego odpór zbuntowanym maszynom, a zarazem lidera pozostałych przy życiu przedstawicieli homo sapiens.
Drugi z głównych bohaterów – Marcus Wright – jest z kolei kimś zupełnie nowym, ale tylko z perspektywy serii, gdyż stanowi on ucieleśnienie klasycznego archetypu bohatera filmów akcji, który nie lęka się niczego, zawsze dokonuje właściwych wyborów, a otrzymanie ciosu w twarz tylko motywuje go do dalszej, bardziej zdecydowanej walki. Nihil novi sub sole.
Z żalem muszę jednak stwierdzić, że najlepszą część filmu stanowią jego pierwszych kilka minut, przedstawiające świat po nuklearnej zagładzie, czego piękną alegorią jest atomowy „grzyb” z praktycznie pierwszej sceny filmu. Później mamy już do czynienia wyłącznie z efekciarskim „łupu-cupu”, skazującym osoby lubujące się w krytycznym myśleniu na istne męki.
„Terminator: Ocalenie” nie jest filmem dobrym, nie jest nawet filmem przeciętnym. I jakkolwiek reżyserii i aktorstwu wiele zarzucić nie można (nie przy tych gażach), to jednak całość jest pozbawiona jakiejkolwiek głębi i większego sensu. Przy kiepskim scenariuszu nie da się zrobić dobrego filmu. A scenariusz nie mógł być dobry, nie po zakończeniu drugiej odsłony serii. Chyba że... zrobić prequel, przedstawiający wojnę ze Skynetem według jej pierwszej, nieskażonej jeszcze paradoksami podróży w czasie, wersji. Ale na to jest już lata za późno.
Autor: Klemens
Niestety, jednak to pieniądze rządzą światem, a już z pewnością światem kina, i po latach doczekaliśmy się trzeciej odsłony, której jedynym związkiem z przeszłością był Arnold Schwarzenegger, przymierzający się już wtedy do roli gubernatora Kalifornii. Największą słabością jednak tej odsłony była jej fabularna niezborność, wręcz bezsens, wypaczający serię i niepozwalający w sposób nieobrażający inteligencji powiązać ją z poprzedniczkami.
Świat jednak nie zmienił swej natury i po dobrych wynikach box-office’u przyszła pora n
Fabuła najnowszej odsłony serii obraca się wokół osoby, a jakże Johna Connora, który osiągnął w końcu dorosłość i dojrzałość, by pełnić rolę, do której był wychowywany od poczęcia – wojownika, skutecznie dającego odpór zbuntowanym maszynom, a zarazem lidera pozostałych przy życiu przedstawicieli homo sapiens.
Drugi z głównych bohaterów – Marcus Wright – jest z kolei kimś zupełnie nowym, ale tylko z perspektywy serii, gdyż stanowi on ucieleśnienie klasycznego archetypu bohatera filmów akcji, który nie lęka się niczego, zawsze dokonuje właściwych wyborów, a otrzymanie ciosu w twarz tylko motywuje go do dalszej, bardziej zdecydowanej walki. Nihil novi sub sole.
Z żalem muszę jednak stwierdzić, że najlepszą część filmu stanowią jego pierwszych kilka minut, przedstawiające świat po nuklearnej zagładzie, czego piękną alegorią jest atomowy „grzyb” z praktycznie pierwszej sceny filmu. Później mamy już do czynienia wyłącznie z efekciarskim „łupu-cupu”, skazującym osoby lubujące się w krytycznym myśleniu na istne męki.
„Terminator: Ocalenie” nie jest filmem dobrym, nie jest nawet filmem przeciętnym. I jakkolwiek reżyserii i aktorstwu wiele zarzucić nie można (nie przy tych gażach), to jednak całość jest pozbawiona jakiejkolwiek głębi i większego sensu. Przy kiepskim scenariuszu nie da się zrobić dobrego filmu. A scenariusz nie mógł być dobry, nie po zakończeniu drugiej odsłony serii. Chyba że... zrobić prequel, przedstawiający wojnę ze Skynetem według jej pierwszej, nieskażonej jeszcze paradoksami podróży w czasie, wersji. Ale na to jest już lata za późno.
Autor: Klemens